Sonieczka

Żart z dużą brodą, ale niestety prawdziwy. Nos Sonieczki rzeczywiście przypominał przejrzałą gruszkę, a jedynym atutem dziewczyny - długiej jak tyczka, szerokiej w ramionach, z nogami jak patyczki i chudym, spłaszczonym tyłkiem - był obfity biust, przedwcześnie rozwinięty i zupełnie nie pasujący do chudej reszty. Wstydząc się tego niepotrzebnego daru natury z przodu i beznadziejnego braku okrągłości z tyłu, garbiła się i chodziła w ubraniu przypominającym obszerne, bezkształtne worki.

Szczerze jej współczująca, od dawna zamężna starsza siostra wielkodusznie przebąkiwała coś o pięknych oczach, które były jednak całkiem zwyczajne - nieduże, brązowe. Miała wprawdzie bardzo gęste rosnące w trzech rzędach rzęsy, pod których ciężarem spuchnięty brzeg górnej powieki opadał troszkę w dół, ale nie było w tym nic pięknego, a nawet przeszkadzało, bo Sonieczka od wczesnego dzieciństwa miała słaby wzrok i musiała nosić okulary...

Czytać zaczęła w wieku siedmiu lat i przesiedziała nad książkami kolejne dwadzieścia. Zajęcie to tak ją pochłaniało, że wracała do rzeczywistości dopiero na ostatniej stronie.

Miała wyjątkową, wręcz genialną zdolność czytania i posiadała rzadką wrażliwość na słowo pisane. Traktowała wymyślonych bohaterów na równi z ludźmi, których znała, a cierpienia Nataszy Rostowej przy łożu umierającego księcia Andrzeja były dla niej tak samo autentyczne i nie mniej znaczące, niż trudna do zniesienia rozpacz siostry, która straciła czteroletnią córeczkę przez głupie niedopatrzenie: zagadała się z sąsiadką i nie zauważyła jak pulchna, ospała dziewczynka ześliznęła się do studni...

Czym to właściwie było? Zupełnym niezrozumieniem zasad gry, leżącej u podstaw każdej twórczości, wyjątkową naiwnością dorastającego dziecka, brakiem wyobraźni, doprowadzającym do rozmycia granic pomiędzy imaginacją i rzeczywistością, a może czymś zupełnie innym - całkowitym zatraceniem się w świecie fantazji, kiedy wszystko, co zostaje poza jego granicami, traci wartość i sens?...

Czytanie było dla niej czymś w rodzaju lekkiego obłędu, który nie opuszczał jej nawet we śnie - sny też czytała jak książki. Śniły jej się fascynujące powieści historyczne, których akcje zgadywała na podstawie typu czcionki, a wszystkie akapity i wykropkowania przeczuwała w jakiś tajemniczy sposób. Owo wewnętrzne wypaczenie, wywołane jej chorobliwą pasją, pogłębiało się w czasie snu do tego stopnia, że czuła się pełnoprawną bohaterką czy bohaterem, balansując na cienkiej linii pomiędzy autorskim zamierzeniem, o którym wiedziała, a własnym dążeniem do ruchu i chęci działania...

NEP* dożywał właśnie swych ostatnich dni. Ojciec Sonieczki, potomek małomiasteczkowego kowala z Białorusi, mechanik-samouk, który jakoś sobie w życiu radził, był zmuszony zamknąć swój zakład zegarmistrzowski i wbrew wrodzonej niechęci do taśmowej produkcji zatrudnił się w fabryce zegarków, uparcie zaspokajając wieczorami wewnętrzną potrzebę reperowania unikatowych mechanizmów stworzonych przez jego różnoplemiennych poprzedników.

Matka, która przez całe życie chodziła w czystej chustce w groszki zawiązanej na śmiesznej peruczce, potajemnie szyła sąsiadkom proste kretonowe sukienki na maszynie Singera, pasujące do tamtych hałaśliwych i głodnych czasów, kiedy pojawienie się groźnego inspektora podatkowego było dla niej najgorszym ze wszystkich nieszczęść.

Sonieczka zaś, odrobiwszy byle jak lekcje, umykała przed koniecznością tkwienia w patetycznych i krzykliwych latach trzydziestych i wypasała się na rozległych łąkach wielkiej literatury rosyjskiej, a to schodząc do niepokojących otchłani podejrzanego Dostojewskiego, a to zagłębiając się w cieniste aleje Turgieniewa czy spacerując po prowincjonalnych posiadłościach, ogrzanych bezinteresowną i szczodrą miłością Leskowa, zaliczanego, nie wiadomo czemu, do grona pisarzy drugorzędnych.

Po skończeniu technikum bibliotekarskiego rozpoczęła pracę w piwnicznym magazynie starej biblioteki, dołączając do tego rzadkiego grona szczęściarzy, którzy z bólem serca opuszczają wieczorem swe zakurzone i duszne miejsce pracy, nie zdążywszy nacieszyć się w ciągu dnia rzędami katalogowych kart, bladymi karteczkami zamówień, napływających z czytelni na parterze i przyjemnym ciężarem tomów lądujących w ich rękach.

Przez dłuższy czas traktowała pisarstwo z prawdziwym namaszczeniem: drugorzędnego Pawłowa, Pawsanija czy Pałamę* uważała za autorów w pewnych sensie równorzędnych, ponieważ ich nazwiska znajdowały się w encyklopedii na tej samej stronie. Z czasem nauczyła się jednak odróżniać w morzu książek fale duże od małych, a małe - od przybrzeżnej piany, wypełniającej ascetyczne szafy z literaturą współczesną.

Spędziwszy, jak mniszka, parę samotnych lat w magazynie, Sonieczka uległa wreszcie namowom swej szefowej, takiej samej namiętnej czytelniczki jak ona, i zdecydowała się zdawać na filologię rosyjską. Zaczęła nawet się przygotowywać według przeładowanego i absurdalnego programu uniwersyteckiego i wybierała się już na egzaminy wstępne, gdy nagle wszystko runęło - wybuchła wojna.

Było to chyba jedyne wydarzenie w jej krótkim życiu, które wyprowadziło ją ze stanu permanentnego czytelniczego zamroczenia, w jakim znajdowała się prawie od urodzenia. Ewakuowano ich razem z ojcem, który pracował wtedy w narzędziowni, do Swierdłowska, gdzie od razu wylądowała w jedynym bezpiecznym dla niej miejscu - w bibliotecznej piwnicy...

Nie wiadomo, czy to była jakaś tradycja, zakorzeniona od dawien dawna w naszym kraju, nakazująca trzymać owoce ducha, jak płody rolne, w chłodnym podziemiu, czy też było to dla Sonieczki swego rodzaju szczepienie ochronne na kolejne dziesięciolecie, które miała spędzić właśnie z człowiekiem z podziemia, swym przyszłym mężem, który zjawił się w jej życiu owego pierwszego, beznadziejnie ciężkiego roku ewakuacji...

Robert Wiktorowicz pojawił się w bibliotece akurat w tym dniu, kiedy Sonieczka pracowała przy wydawaniu książek, zastępując chorą kierowniczkę. Był niewysoki, kościsty i szpakowaty i nie zwróciłaby chyba na niego żadnej uwagi, gdyby nie spytał o katalog książek w języku francuskim. Książki francuskie owszem były, ale katalog gdzieś się zapodział, bo nie był do niczego potrzebny. Zbliżała się godzina zamknięcia i biblioteka była pusta, zaprowadziła więc niezwykłego przybysza do swej piwnicy, do odległego kąta z literaturą zachodnią.

Znieruchomiał przed szafą i z przechyloną na bok głową, patrzył z zachwytem na książki, jak głodne dziecko na talerz z ciastkami. Wyższa od niego o pół głowy Sonieczka stała z tyłu i była równie podniecona jak on.

Obrócił się wreszcie w jej stronę, ucałował jej szczupłą dłoń i powiedział głosem niskim i wibrującym jak światło kwarcówki z okresu zakatarzonego dzieciństwa:

- Niesamowite... Nie wierzę własnym oczom... Montaigne... Pascal... - i dodał z westchnieniem, trzymając ją za rękę:

- I nawet w wydaniu elsevirowskim...*

- Tu jest dziewięć elsevirów - dumnie skinęła głową rozczulona Sonieczka, która miała całe księgoznawstwo w małym paluszku, a on dziwnie spojrzał na nią z dołu w górę, ale wyglądało to tak, jakby patrzył z góry w dół. Jego cienkie wargi rozciągnęły się w uśmiechu, ukazując braki w uzębieniu. Przez chwilę się zawahał, jakby chciał powiedzieć coś ważnego, ale rozmyślił się i poprosił:

- Czy może mi pani założyć kartę biblioteczną, czy jak to się u was zwie?

Wyswobodziła rękę z jego suchych dłoni i razem zaczęli wchodzić na górę po drapieżnie zimnych schodach, kradnących resztki ciepła ich stopom... Tutaj, w ciasnej salce starego kupieckiego pałacyku, po raz pierwszy napisała jego nazwisko, zupełnie jej dotąd nieznane, które dwa tygodnie później miało się stać jej własnym. Kreśliła niezgrabnie litery chemicznym ołówkiem, który powoli obracał się w jej palcach ukrytych w cerowanej wełnianej rękawiczce, a on patrzył na jej czyste czoło i uśmiechał się na myśl, że jest podobna do młodego wielbłąda, zwierzęcia niezwykle cierpliwego i czułego: "I nawet barwy się zgadzają: ciemna, smutna umbra z domieszką delikatnego, ciepłego różu..."

Skończyła pisać i poprawiła zsunięte okulary wskazującym palcem. Patrzyła na niego życzliwie czekając, aż poda adres.

A on wpadł nagle w straszne zamieszanie. Czuł, że jest to zrządzenie losu, które dosięgło go jak grom z jasnego nieba: był święcie przekonany, że widzi przed sobą swoją przyszłą żonę.

Dzień wcześniej obchodził czterdzieste siódme urodziny. Był człowiekiem-legendą, ale legenda ta, w wyniku nagłego i, jak twierdzili przyjaciele, pochopnego powrotu z Francji na początku lat trzydziestych żyła już własnym życiem i akurat dogorywała w konających galeriach okupowanego Paryża razem z jego dziwacznymi obrazami, które przeżyły kolejno potępienie, zapomnienie, wskrzeszenie i pośmiertną sławę. Ale on o tym nic nie wiedział. Stał - w czarnym, przepalonym w kilku miejscach waciaku, z szarym ręcznikiem owiniętym wokół szyi z wydatną grdyką - przed niezgrabną dziewczyną, najszczęśliwszy z nieudaczników, który odsiedział właśnie śmiesznie mały, bo zaledwie pięcioletni wyrok i pracował teraz w fabryce jako malarz - stał i uśmiechał się, zdając sobie sprawę, że po raz kolejny dopuszcza się zdrady. Zdradził już wiarę przodków, nadzieję rodziców, miłość nauczyciela i naukę. Zrywał okrutnie i bez wahania więzy przyjaźni, gdy tylko zaczynały zagrażać jego niezależności... A teraz miał zamiar zdradzić twardą obietnicę, że nigdy się nie ożeni, złożoną w okresie przedwczesnego i złudnego sukcesu, co nie miało jednak nic wspólnego ze wstrzemięźliwością.

Kochał kobiety i lubił sobie poużywać, czerpiąc do woli z tego wiecznego źródła, ale zawsze miał się na baczności, by samemu nie paść przypadkiem ofiarą kobiecego żywiołu, który jest tak szczodry dla biorących i tak niszczycielsko-okrutny dla dających.

Ale dusza Sonieczki, przebywająca w błogiej niewiedzy, zawinięta w kokon z tysiąca przeczytanych ksiąg, ukołysana brzękiem greckich mitów, uwodzicielsko-donośnymi dźwiękami średniowiecznego fletu, zamgloną tęsknotą Ibsena unoszącą się nad północnymi fiordami, drobiazgową nudą Balzaka, astralną melodią Dantego, przenikliwym śpiewem rusałek Rilkego i Novalisa, zwabiona dydaktyczną, górnolotną rozpaczą wielkich Rosjan - otóż owa beztroska duszyczka nie poznała się na wielkości chwili, a jej posiadaczka martwiła się jedynie o to, czy nie popełnia aby straszliwego błędu, dając czytelnikowi książki przeznaczone do czytania wyłącznie na miejscu...

- Adres - łagodnie poprosiła Sonieczka.

- Ja, proszę pani, jestem tu oddelegowany. Mieszkam w fabryce - wyjaśnił dziwny czytelnik.

- To poproszę paszport albo zameldowanie - nalegała Sonieczka.

Pogrzebał w głębinach kieszeni i wyciągnął stamtąd jakieś wymięte zaświadczenie. Długo patrzyła na nie przez okulary i pokręciła przecząco głową.

- Nie mogę. Pan nie jest tutejszy...

Kybele pokazała mu swój czerwony jęzor. Wszystko na nic, pomyślał, chowając zaświadczenie do bezdennej kieszeni.

- Zróbmy tak: wezmę te książki na siebie, a pan przyniesie mi je przed wyjazdem - powiedziała przepraszającym tonem.

Od razu się uspokoił.

- Tylko bardzo pana proszę, żeby nie zniszczyć - dodała czule i zawinęła trzy tomiki małego formatu w postrzępioną gazetę.

Oschle podziękował i wyszedł.

W czasie kiedy Robert Wiktorowicz z niechęcią rozmyślał o metodach nawiązywania znajomości i zawiłościach podrywania, Sonieczka powoli kończyła swój długi roboczy dzień i zbierała się do domu. Przestała już martwić się zwrotem trzech bezcennych książek, które tak beztrosko wypożyczyła nieznajomemu i myślała teraz tylko o tym, że musi wracać przez chłodne i ciemne miasto zupełnie sama.

* * *

Owo typowo kobiece spojrzenie na rzeczy, ujawniające się zwykle u dziewczynek dość wcześnie, niczym jakieś trzecie mistyczne oko, w przypadku Sonieczki było jakby uśpione.

W wieku czternastu lat zakochała się w koledze z klasy, sympatycznym Witce Starostinie, jakby podporządkowując się prastaremu rodowemu zwyczajowi, który nakazuje wydawać dziewice za mąż właśnie w tym delikatnym wieku. Nie mogła wprost oderwać od niego oczu, co zostało natychmiast dostrzeżone nie tylko przez posiadacza lalkowatej twarzyczki. Cała klasa przechwyciwszy jej szukające spojrzenie, bawiła się swym odkryciem, nim Sonieczka we wszystkim się zorientowała.

Próbowała się opanować i znaleźć jakiś inny obiekt do patrzenia - prostokąt tablicy, zeszyt czy zakurzone okno - ale jej wzrok uparcie, jak wskazówka kompasu, wędrował w stronę jasnowłosej potylicy, szukając spotkania z tym czymś błękitnym, chłodnym i pociągającym... Już nawet koleżanka Zoja szeptała jej ze współczuciem, żeby się tak nie gapiła, ale Sonieczka nic nie mogła na to poradzić. Nienasycony wzrok wciąż pożądał jasnowłosego pożywienia.

Wszystko skończyło się w sposób tak okrutny, że zapamiętała to na zawsze. Brutalny Oniegin*, który nie mógł już znieść ciężaru zakochanego spojrzenia, umówił się ze swoją milczącą wielbicielką w bocznej alejce skweru i lekko, ale jakże upokarzająco, klepnął ją dwa razy po pupie przy aprobujących wybuchach śmiechu czterech chowających się w krzakach kolegów, których można by było potępić za bezduszną arogancję, gdyby nie fakt, że wszyscy ci młodociani podglądacze zginęli już pierwszej wojennej zimy.

Dziewczynka tak się przejęła lekcją trzynastoletniego rycerza, że się rozchorowała i przeleżała z gorączką dwa tygodnie. Widocznie to żar miłosny opuszczał ją w ten jakże klasyczny sposób. Wracając po chorobie do szkoły, obawiała się kolejnych upokorzeń, ale jej tragikomiczna przygoda została całkowicie przyćmiona samobójstwem pięknej Niny Borysowowej, która powiesiła się w szkole po drugiej zmianie.

Jeśli zaś chodzi o bezwzględnego bohatera Witkę Starostina, wyjechał na szczęście z rodzicami do innego miasta i Sonieczka została z gorzką świadomością, że jako kobieta jest odtąd skończona, co na zawsze uwolniło ją od wszelkiej chęci podobania się, uwodzenia i oczarowywania. Nie czuła w stosunku do swych adorowanych rówieśniczek ani niszczącej zawiści, ani dręczącego rozdrażnienia i wkrótce wróciła do swej płomiennej i upajającej namiętności - czytania.

...Robert Wiktorowicz pojawił się w bibliotece po dwóch dniach, kiedy Sonieczka nie pracowała już przy wydawaniu książek. Spytał o nią. Wyłaniała się powoli z ciemnego piwnicznego otworu, długo mu się przyglądała krótkowzrocznymi oczami i wreszcie skinęła na powitanie jak dobremu znajomemu.

- Proszę usiąść - przysunął jej krzesło.

W malutkiej czytelni siedziało kilku ciepło ubranych czytelników. Grzali słabo i było bardzo zimno.

Sonieczka usiadła na samym brzegu krzesła. Zniszczona szmaciana czapka uszanka leżała obok pakunku, który mężczyzna zaczął niespiesznie i starannie rozwijać.

- Zapomniałem onegdaj spytać panią o imię - powiedział swym promiennym głosem i Sonieczka uśmiechnęła się na dźwięk pięknego, od dawna nieużywanego słowa. - Mogę prosić?

- Sonia - rzuciła, nie odrywając wzroku od pakunku, który wciąż otwierał.

- Sonieczka... No dobrze - jakby się zgadzał.

Opakowanie wreszcie opadło i Sonia zobaczyła kobiecy portret namalowany na papierze o grubych włóknach stonowaną, brązową farbą, sepią. Był cudowny, a kobieca twarz na nim szlachetna i delikatna, jakby nie z tych czasów. Była to jej twarz, Sonieczki. Zaczerpnęła powietrza i poczuła nagle wyraźny, ożywczy zapach morza.

To mój prezent ślubny - oznajmił. - A tak w ogóle, przyszedłem prosić panią o rękę. - Spojrzał na nią wyczekująco.

Dopiero wtedy przyjrzała mu się uważniej i zobaczyła proste brwi, nos z cienkim grzbietem, suche wąskie usta z równymi paskami warg, głębokie poprzeczne bruzdy wzdłuż policzków i wyblakłe oczy, mądre i posępne...

Jej wargi zadrżały. Stała, nie odzywając się, z wbitym w ziemię wzrokiem. Chciała spojrzeć na jego ciekawą i sympatyczną twarz jeszcze raz, ale ujrzała za jego plecami przemykający cień Witki Starostina i utkwiwszy wzrok w lekkich, urywanych kreskach rysunku, wycisnęła z siebie ledwo słyszalnym, ale chłodnym i obcym głosem:

- Czy to jakiś żart?

I wtedy się wystraszył. Od dawna przestał już cokolwiek planować: los rzucił go w te mroczne strony, przed same bramy piekła i jego zwierzęca chęć przetrwania była na wyczerpaniu, a zmierzch życia doczesnego nie wyglądał już tak zachęcająco. I oto spotyka nagle kobietę promieniującą wewnętrznym światłem, widzi w niej swą przyszłą żonę, która byłaby zdolna utrzymać w swych delikatnych rękach jego gasnące, chylące się ku ziemi życie, stając się jednocześnie słodkim ciężarem dla kogoś takiego jak on, nie utrudzonego życiem rodzinnym i nie mającego odwagi, by przyjąć na siebie obowiązki ojca i głowy rodziny... Ale czemu nie pomyślał o tym, że może należeć już do kogoś innego, do jakiegoś młodego lejtnanta czy inżyniera w cerowanym swetrze?

Kybele znów pokazała mu swój ostry czerwony jęzor, a jej wesoły orszak rozpustnych i okrutnych, ale jakże znajomych mu kobiet, zaczął stroić miny w blasku purpurowych płomieni.

Zachrypiał w wymuszonym śmiechu, przysunął do niej portret i powiedział:

- Nie żartowałem. Po prostu nie pomyślałem, że może być pani zamężna.

Podniósł się, ściskając w rękach swą okropną czapkę.

- Proszę mi wybaczyć.

Ukłonił się jak carski oficer, schylając gwałtownie ostrzyżoną głowę, i ruszył do wyjścia. I wtedy zawołała w ślad za nim:

- Niech pan zaczeka! Nie jestem zamężna!

Siedzący przy stoliku z kompletem gazet staruszek popatrzył z dezaprobatą w jej stronę. Robert Wiktorowicz się obejrzał, jego równe wargi rozciągnęły się w uśmiechu - jak mógł przed chwilą tak się wystraszyć, że ją straci! - i wpadł w jeszcze większe zakłopotanie, zupełnie nie wiedząc, co ma teraz z tym wszystkim począć.

Translator: Margarita Bartosik