Medea i jej dzieci


Fragmenty książki

Medea Mendez, z domu Sinopli, była ostatnią, nie licząc jej mieszkającej w Moskwie od lat dwudziestych młodszej siostry Aleksandry, rodowitą Greczynką w rodzinie, która od niepamiętnych czasów zamieszkiwała taurydzkie wybrzeże przypominające Helladę.


Była też ostatnią w rodzinie, znającą jeszcze nieźle język grecki, jego średniowieczną pontyjską odmianę, zachowaną jako narzecze w koloniach taurydzkich, który tak jednak różnił się od nowogreckiego, z powodu dzielących ich tysiąca lat, jak starożytna greka od tego właśnie pontyjskiego dialektu.

Od dawna nie miała z kim porozmawiać w tym zamierzchłym, dźwięcznym języku, który był źródłem wielu filozoficznych i religijnych terminów i zachował cudowną dosłowność i pierwotny sens słów: do dziś pralnia nazywana jest w nim katarizma, przewóz - metaforysis, a stół - trapeza.

Grecy z Taurydy, rówieśnicy Medei, albo już poumierali, albo zostali wysiedleni. Ona przeżyła, jak sama uważała, wyłącznie dzięki Bożej opatrzności, no może jeszcze dzięki hiszpańskiemu nazwisku po zmarłym mężu, żydowskim dentyście o wesołym usposobieniu, z małymi, ale widocznymi wadami, i dużymi, lecz głęboko ukrytymi, zaletami.

Wcześnie owdowiała i nigdy nie wyszła ponownie za mąż, pozostając wierna dobrze znanemu obrazowi wdowy w czarnym ubraniu, w którym było jej zresztą do twarzy.

W ciągu pierwszych dziesięciu lat nosiła się wyłącznie na czarno, później zdecydowała się na delikatny biały wzór albo drobny groszek, wyłącznie jednak na czarnym tle. Czarny szal owijał jej głowę zupełnie inaczej niż u Rosjanek czy wieśniaczek. Kończył się dwoma długimi węzłami, z których jeden opierał się na prawej skroni, a dłuższy koniec szala opadał swobodnie na ramię drobnymi antycznymi fałdami i przykrywał jej pomarszczoną szyję. Oczy miała jasnobrązowe i suche, a smagła twarz była pokryta drobnymi zmarszczkami.

Kiedy siedziała w okienku rejestracji niewielkiego miejscowego szpitala ubrana w biały, zapinany z tyłu, chirurgiczny kitel, wyglądała zupełnie jak z obrazu Goi.

Kartę chorobową wypełniała zawsze zamaszyście, dużymi literami, tak samo zamaszyście, wielkimi krokami, przemierzała okolicę, potrafiła bez trudu wstać w niedzielę o świcie, przemaszerować ponad dwadzieścia kilometrów do Teodozji, odstać tam mszę poranną i wrócić wieczorem do domu.

Medea Mendez była dla okolicznych mieszkańców nierozerwalną częścią tutejszego pejzażu. Kiedy nie siedziała na taborecie w okienku rejestracji, można ją było spotkać na którymś ze wschodnich wzgórz albo na kamiennych zboczach na zachód od Osady.

Nie spacerowała bez celu, zbierała szałwię, cząber, górską miętę, berberys, grzyby, dziką różę, nigdy nie przegapiła również krwawnika, kryształu górskiego albo starych zaśniedziałych monet, których pełno było na tym niedużym skrawku prastarej ziemi, będącej sceną historii świata.

Znała tę okolicę jak wnętrze własnego kredensu. Nie tylko pamiętała, gdzie i kiedy można znaleźć potrzebne zioła, ale również obserwowała, jak z biegiem lat zmienia się zielona szata wzgórz: zarośla górskiej mięty na wschodnim zboczu Kijan-

-Góry schodzą coraz bardziej w dół wzdłuż wyżłobień po wiosennych roztopach, berberys wysycha pod wpływem jakiejś złośliwej choroby niszczącej dolne gałązki, a cykoria rozrasta się jak szalona, dusząc korzeniami delikatne wiosenne kwiaty.

Krymska ziemia była zawsze życzliwa Medei i niczego przed nią nie ukrywała. Ona z kolei z wdzięcznością przechowywała w pamięci wszystkie znalezione tu rzeczy, dokładnie pamiętając kiedy i gdzie je znalazła i co wtedy czuła, zaczynając od pierwszego lipca tysiąc dziewięćset szóstego roku, kiedy jako mała dziewczynka, natknęła się na starej drodze do Ak-Meczet na "kółko wiedźmy" z dwunastoma niedużymi, jednakowej wielkości grzybami z bladozielonymi kapeluszami, miejscowej odmiany borowika. Ale największą jej zdobyczą był płaski złoty pierścionek z mętnym niebieskim berylem, wyrzucony w czasie sztormu na małą plażę koło Koktebelu dwudziestego sierpnia tysiąc dziewięćset szesnastego roku, w dniu jej szesnastych urodzin. Miała go do dziś, nie zdejmowany od prawie trzydziestu lat wpił jej się głęboko w palec.

Podeszwami stóp czuła przychylność tego miejsca. Za nic w świecie nie zamieniłaby tej niszczejącej ziemi na żadną inną i przez całe życie opuściła Krym zaledwie dwa razy, w sumie na jakieś sześć tygodni.

Urodziła się w Teodozji, w ogromnym, niegdyś pięknym domu w kolonii greckiej na przedmieściach miasta. Dom utracił już wówczas swój początkowy klasyczny kształt i był oblepiony niezliczonymi przybudówkami, tarasami i balkonami, które się mnożyły wraz z gwałtownie powiększającą się rodziną. Był początek tak dobrze zapowiadającego się wieku.

W czasie, kiedy się powiększała rodzina, dziadek, Charłamij Sinopli, bogaty kupiec, właściciel czterech statków handlowych cumujących w nowo wybudowanym teodozyjskim porcie, stopniowo bankrutował. Pod koniec życia utracił całą swą nienasyconą chciwość i nie mógł się nadziwić losowi, który postanowił, nie wiadomo czemu, ukarać go wieloletnim czekaniem na potomka, sześciokrotnym urodzeniem martwych niemowląt i niezliczonymi poronieniami obydwóch żon, szczodrze nagradzając jednak potomstwem jego jedynego syna, Gieorgija, którego wybłagał sobie po trzydziestoletnich modlitwach. Może była w tym zasługa jego drugiej żony Antonidy, która wybrała się z pielgrzymką do Kijowa, a urodziwszy i wykarmiwszy syna, pościła w podziękowaniu do końca życia. A może zawdzięczał to chudej rudej synowej Matyldzie, którą syn przywiózł z Batuma*- co za hańba! - już w ciąży i która z kosmicznie zagadkową dokładnością co drugi rok pod koniec lata wydawała na świat kolejne okrągłogłowe niemowlę.

Z urodzeniem każdego kolejnego wnuka stary Charłamij stawał się coraz słabszy i coraz czulszy, aż w końcu całkowicie utracił, wraz z majątkiem, opinię despotycznego, twardego i sprytnego kupca. Ale jego krew, jak się okazało, nie dała się tak łatwo rozcieńczyć w obcych strumieniach i ci z jego potomków, których nie zmełły młyny krwiożerczych czasów, odziedziczyli po nim twardy charakter i talent, a jego znana wszystkim żądza posiadania przejawiała się w przypadku mężczyzn w wielkiej namiętności do budowania, a u kobiet - w oszczędności, dbałości o rzeczy i sprytnej praktyczności. Taka właśnie była Medea.

Rodzina była tak wielka, dzięki Bożej szczodrobliwości, że mogłaby zostać świetnym obiektem badań dla genetyka obserwującego podział dziedziczonych cech. Taki genetyk jednak się nie znalazł, ale Medea, która lubiła, żeby wszystko było uporządkowane i poukładane, od filiżanek na stole do obłoków na niebie, zabawiała się nieraz ustawianiem braci i sióstr według intensywności rudego koloru ich włosów - oczywiście tylko w wyobraźni, bo nie pamiętała, żeby rodzina kiedykolwiek zebrała się w komplecie. Zawsze któregoś ze starszych braci brakowało... Wszystkie dzieci w większym lub mniejszym stopniu odziedziczyły po matce miedziany odcień włosów, ale tylko Medea i młodszy z braci, Dimitrij, byli zdecydowanie rudzi. Aleksandra, którą nazywano w domu Sandroczką, miała włosy w kolorze czerwonego drzewa o złożonym płomiennym odcieniu.

Zdarzał się czasami, nie wiadomo czemu tylko u chłopców, zbyt krótki mały palec albo przyrośnięty płatek ucha po dziadku, a po babci wyjątkowa zdolność widzenia w nocy, którą miała też Medea. Te i kilka innych mniej wyraźnych cech wyróżniały potomków Charłamija.

Nawet rodzinna płodność podzieliła się na dwie linie: jedni, jak Charłamij, latami nie mogli się doczekać chociażby jednego dziecka, drudzy przeciwnie mieli wysyp rudowłosego drobiazgu, ani trochę o to się nie troszcząc. Sam Charłamij od tysiąc dziewięćset dziesiątego roku spoczywał na greckim cmentarzu w Teodozji, w jej najwyższym punkcie z widokiem na zatokę, gdzie aż do drugiej wojny światowej kołysały się należące niegdyś do niego dwa statki zacumowane, jak dawniej, w teodozyjskim porcie.

Wiele lat później do domu bezdzietnej Medei na Krymie zaczęło ściągać liczne grono potomków jej rodzeństwa z gromadką własnych dzieci, a ona ukradkiem ich obserwowała. Krewni byli święcie przekonani, że ciotka kocha wszystkich. Trudno powiedzieć, jaka bywa miłość bezdzietnej kobiety do nie swoich dzieci, ale z upływem lat Medea rzeczywiście interesowała się nimi coraz żywiej.

Równie dobrze znosiła wakacyjny napływ krewnych, jak i swoją jesienno-zimową samotność. Letni sezon rozpoczynał się zwykle pod koniec kwietnia, kiedy po lutowych deszczach i marcowych wiatrach zaczynały kwitnąć liliowe glicynie, różowe tamaryszki i żółty chiński janowiec.

Pierwszy turnus nie trwał długo, zaledwie kilka majowych dni, niektórzy zostawali do dziewiątego.* Później była krótka przerwa do dwudziestego maja, po której zjeżdżały się dziewczyny - młode matki z dziećmi w wieku przedszkolnym.

Ponieważ krewnych było chyba ze trzydziestu, plan ich przyjazdów układano już w zimie - czteropokojowy dom mieścił nie więcej niż dwadzieścia osób.

Teodozyjscy i symferopolscy kierowcy, dorabiający dowożeniem letników, dobrze znali Medeę i obniżali czasami cenę dla jej krewniaków, uprzedzając jednak, że w okresie deszczów na pewno nie zgodzą się jechać na górę, ale wysadzą gości w Dolnej Osadzie.

Medea nie wierzyła w przypadek, chociaż miała w życiu dużo znaczących spotkań, dziwnych zbiegów okoliczności i idealnie dopasowanych do siebie niespodzianek. Raz spotkany człowiek wracał po wielu latach, żeby zmienić jej los, nici ciągnęły się, łączyły, zakręcały się w pętle i tworzyły wzór, który z latami stawał się coraz bardziej wyraźny.

W połowie kwietnia, kiedy już się zdawało, że koniec z wahaniami pogody, nagle znów się zachmurzyło, ochłodziło, zrobiło się ciemno, zaczął padać deszcz, który w każdej chwili mógł zamie-nić się w śnieg.

Medea zasłoniła okna, wcześnie zapaliła światło i podrzuciwszy trochę chrustu i dwa polana do swego sprytnego pieca, który potrzebował niewiele opału, a dawał dużo ciepła, rozłożyła na stole dziurawe prześcieradło i zaczęła się zastanawiać, czy pociąć je na kuchenne ściereczki, czy może

lepiej wyciąć przedziurawiony środek i uszyć z reszty pościel dla dzieci.

I wtedy ktoś głośno zapukał do jej drzwi. Otworzyła. Za drzwiami stał chłopak w mokrym płaszczu i futrzanej czapce.

Pomyślała, że to któryś z dawno niewidzianych krewnych, i wpuściła go do środka.

- Pani jest Medeą Gieorgijewną Sinopli? - zapytał chłopak i Medea zrozumiała, że nie należy do rodziny.

- Tak, to ja, chociaż od ponad czterdziestu lat noszę inne nazwisko - uśmiechnęła się Medea.

Chłopak wyglądał sympatycznie, miał jasne oczy i rzadkie, czarne, zwisające w dół wąsiki.

- Proszę się rozgościć...

- Przepraszam, że tak bez uprzedzenia... - Strzepnął śnieg z mokrej czapki. - Jestem Rawil Jusupow, z Karagandy...

To co się zdarzyło tamtego wieczora i tamtej nocy opisała w liście, prawdopodobnie następnego dnia, którego nigdy nie wysłała.

Wiele lat później list ten trafił do rąk jej bratanka Gieorgija. Wtedy wyjaśniła się wreszcie tajemnica testamentu z jedenastego kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku, który wszystkich zaskoczył. Znajdował się on w tej samej paczce papierów. List był następującej treści:

Droga Lenoczko! Chociaż wysłałam ci list zaledwie tydzień temu, zdarzyło się coś wyjątkowego, o czym muszę ci opowiedzieć. Jest to dawna historia. Pamiętasz oczywiście woźnicę Jusima, który przywiózł cię razem z Armik Tigranowną do Teodozji w grudniu tysiąc dziewięćset osiemnastego roku? Nie uwierzysz, ale odnalazł mnie przez teodozyjskich znajomych jego wnuk Rawil. Dziwne w tym wszystkim jest to, że nawet dziś jeszcze można znaleźć w wielkim mieście człowieka bez żadnego biura informacji. To dość typowa w naszych stronach historia: wysiedlono ich z Ałuszty po wojnie, kiedy Jusim już nie żył. Matkę Rawila zesłano do Karagandy, nie patrząc na to, że ojciec jej dzieci zginął na wojnie. Chłopak dobrze zna historię waszej ewakuacji - ja też mam ją ciągle w pamięci - wie nawet o pierścieniu z szafirem, który dałaś wtedy Jusimowi w podziękowaniu za pomoc... Matka Rawila nosiła go przez wiele lat, ale kiedy głodowali, wymieniła na pud mąki. Był to jednak dopiero wstęp do rozmowy, który, przyznam ci się szczerze, bardzo mnie poruszył. Przypomniało mi się to, o czym wolimy nie wspominać: o tułaczce tamtych lat. Później Rawil wyznał, że walczy o powrót Tatarów na Krym, że oni od dawna podejmują różne oficjalne i nieoficjalne kroki w tym kierunku.

Chwytał każde moje słowo o starym tatarskim Krymie, nawet notował i nagrywał na magnetofon, żeby przekazać Tatarom mieszkającym w Uzbekistanie i Kazachstanie. Opowiedziałam mu, co pamiętałam o swych byłych sąsiadach z Osady, o Galii, Mustafie, dziadku Achmecie, który od świtu do zmierzchu czyścił tutejsze strumyki, wyciągał z nich każdy pyłek jak z oka, o tym, jak wysiedlali okolicznych Tatarów, dając im dwie godziny na spakowanie się i jak Szura Gorodowikowa, kierowniczka partyjna, osobiście ich wysiedlała, pomagała układać rzeczy, becząc przy tym jak bóbr, a następnego dnia dostała udaru, przestała być kierowniczką i jeszcze przez dziesięć lat kuśtykała po swym podwórku z wykrzywioną twarzą, bełkocząc coś pod nosem. W naszych stronach nawet w czasie okupacji niemieckiej nic podobnego się nie zdarzyło, wprawdzie stacjonowali u nas nie Niemcy, tylko Rumuni z armii niemieckiej. Zabierano ponoć Żydów, ale nie u nas.

Opowiadałam mu też, jak w czterdziestym siódmym, w połowie sierpnia, kazano wyrąbać wszystkie tutejsze gaje orzechowe, które posadzili Tatarzy. Mimo naszych błagań, przyszli durnie, którzy wyrąbali piękne drzewa, nie zaczekawszy nawet, aż dojrzeją orzechy. Wzdłuż całej drogi leżały te nieszczęsne drzewa z zielonymi orzechami. A później kazano je spalić. Akurat odwiedziła mnie wtedy Tasza Ławinska z Kerczu, siedziałyśmy więc z nią i płakałyśmy, patrząc na to barbarzyńskie ognisko.

Pamięć, dzięki Bogu, mam jeszcze całkiem dobrą, wszystko pamiętam, rozmawialiśmy więc do północy, nawet trochę wypiliśmy. Starzy Tatarzy, jak pamiętasz, nie pili wina. Umówiliśmy się, że oprowadzę go jutro po okolicy i wszystko pokażę. Miał do mnie prośbę, którą chciał utrzymać w sekrecie, prosił, żebym kupiła mu dom na Krymie, ale na siebie, bo, jak się okazuje, nie wolno Tatarom sprzedawać domów, jest na to jakieś specjalne rozporządzenie jeszcze z czasów Stalina.

Pamiętasz, Lenoczko, jak wyglądał Wschodni Krym za Tatarów? A Środkowy? Jakie ogrody były w Bachczysaraju! A teraz nawet drzewka tam nie znajdziesz: wszystko wyrąbali, wszystko zniszczyli... Ledwie zdążyłam przygotować Rawilowi pokój Samoni, a tu słyszę - podjeżdża samochód. Za chwilę - pukanie. Popatrzył na mnie smutno: "To po mnie, Medeo Gieorgijewno".

Twarz mu zszarzała i wtedy zobaczyłam, że wcale nie jest taki młody, chyba już po trzydziestce. Wyciągnął z magnetofonu taśmę i wrzucił do pieca: "Będzie pani miała nieprzyjemności przeze mnie, proszę mi wybaczyć. Powiem, że szukałem noclegu..." Taśma z moim długim opowiadaniem w mig się zajęła ogniem.

Otwieram - stoi dwóch takich. Jeden - to Pietka Szewczuk, syn tutejszego rybaka Iwana Gawriłowicza. Bezczelny mówi do mnie: "Sprawdzamy, czy lokatorów nie trzymacie."

Jak na niego nie naskoczę: jak śmiesz włamywać się do mnie w nocy? Nie, nie trzymam lokatorów, ale mam akurat gościa i radzę ci natychmiast się stąd wynosić i nie przeszkadzać mi do rana. Co za bezczelność, ośmiela się mnie po nocach nachodzić! Pamiętasz chyba, że prowadziłam w czasach wojny mały szpital, nikogo tu z medyków nie było prócz mnie. Ile ropni temu gnojkowi otworzyłam, jednego miał w uchu. Ledwo nie umarłam ze strachu: sprawa wyglądała na poważną, pięcioletnie dziecko ze wszystkimi objawami porażenia mózgowego, a ja przecież byłam zwykłym felczerem! Jaka odpowiedzialność... Poszli więc sobie, ale samochód został koło domu z wyłączonym silnikiem.

A mój tatarski gość, Rawil, tylko się uśmiecha: "Dziękuję pani, Medeo Gieorgijewno, jest pani odważnym człowiekiem, rzadko takich można spotkać. Szkoda, że nie obejrzymy jutro ani doliny, ani wschodnich wzgórz. Ale ja tu jeszcze kiedyś wrócę, czasy się zmienią, jestem tego pewny".

Wyciągnęłam kolejną butelkę wina i gadaliśmy z nim do rana. Później wypiliśmy kawę, a kiedy zrobiło się jasno, on się umył, a ja upiekłam placki, wyciągnęłam konserwy moskiewskie, które jeszcze z lata mi zostały, ale nie wziął: "i tak zabiorą" - powiedział. Odprowadziłam go do furtki, aż na górę. Deszcz przestał padać, pięknie dookoła. Pietka i jego towarzysze stali obok samochodu. Pożegnaliśmy się z Rawilem, a oni już otwierają drzwi w samochodzie. Aha, czapkę swoją u mnie zostawił. Myślę, to dobry znak. Może wszystko się jeszcze zmieni, Tatarzy wrócą, wtedy może oddam mu tę czapkę? Sprawiedliwości stałoby się zadość. Ale to jak Bóg będzie chciał. Piszę zaś do ciebie w takim pośpiechu, bo chcę, żebyś wiedziała, gdzie mnie szukać, jakby coś. Nigdy w życiu do żadnej polityki się nie mieszałam, to Samonia był w tym dobry, ale nigdy nic nie wiadomo, a nuż na starość, w czasach odwilży, przyczepią się do staruchy? Aha, zapomniałam cię poprzednio zapytać, czy pasuje ci aparat słuchowy. Chociaż i tak większość z tego, co dookoła się mówi, nie zasługuje na słuchanie, niewiele więc tracisz. Całuję cię. Medea

Był koniec kwietnia. Winnica Medei była już wysprzątana, ogród znów pełen grządek, w lodówce od dwóch dni czekała pokrojona na kawałki gigantyczna flądra od miejscowych rybaków.

Pierwszym był bratanek Gieorgij z trzynastoletnim synem Artiomem. Zrzucił na ziemię plecak i stanął pośrodku podwórka, mrużąc oczy od ostrego słońca i wdychając słodkie, gęste powietrze.

- Tylko kroić i jeść - powiedział do syna, ale ten nie zrozumiał, o co mu chodzi.

- Patrz, Medea wiesza bieliznę - pokazał ojcu ręką.

Dom Medei stał w najwyższym punkcie Osady, ale działka była położona na zboczu i studnia znajdowała się na samym dole. Między drzewem orzechowym i starym ajlantem* zawieszony był sznur, na którym Medea wieszała mocno farbkowaną bieliznę, wykorzystując przerwę obiadową na robienie porządków. Ciemnogranatowe chmury płynęły po niebieskim płótnie połatanych prześcieradeł, które napinały się powoli, jak żagle, grożąc zmianą kierunku i odpłynięciem w błękitne niebo.

"Rzucić wszystko w cholerę i kupić tu dom - pomyślał Gieorgij, schodząc w dół do ciotki, która ich jeszcze nie zauważyła. - A Zojka niech sobie robi, co chce. Zabrałbym Tiomkę, Saszkę..."

Przez ostatnie dziesięć lat ta myśl zawsze przychodziła mu do głowy w ciągu pierwszych minut po przyjeździe do krymskiego domu Medei... Ciotka dostrzegła wreszcie Gieorgija z synem, rzuciła do pustej miski ostatnie wykręcone prześcieradło i wyprostowała się:

- Jesteście... Drugi dzień czekam... Już, Gieorgiu, idę.

Tylko ona tak go nazywała, po grecku. Pocałował starą, a ona przesunęła dłoń po kochanych, kruczoczarnych włosach, pogłaskała po głowie wnuka:

- Ależ urósł!

- Mogę na drzwiach sprawdzić? - zapytał chłopiec.

Futryna po bokach była cała w nacięciach - dzieci mierzyły tu wzrost.

Medea powiesiła ostatnie prześcieradło, a ono pofrunęło, zasłaniając połowę małego obłoczka, który przypadkowo przypałętał się na czystym niebie.

Gieorgij chwycił puste miednice i razem wrócili na górę: ubrana na czarno Medea, Gieorgij w białej koszuli i Artiom w czerwonym podkoszulku.

A z sąsiedniej działki przyglądali im się przez marną sowchozową winorośl Ada Krawczuk, jej mąż Michaił i ich lokatorka z Leningradu, szara myszka Nora.

- Tu się zbiera gości bez liku! Cała rodzina Mendezowej. Gieorgij już jest, on zawsze pierwszy przyjeżdża - wyjaśniła Ada lokatorce ni to z pochwałą, ni to z rozdrażnieniem.

Gieorgij był zaledwie o kilka lat młodszy od Ady, w dzieciństwie razem się bawili i teraz Ada miała mu za złe, że sama zdążyła się zestarzeć, przytyć, a on wciąż jest młody i dopiero zaczyna

siwieć.

Nora nie mogła oderwać oczu od miejsca, gdzie spotykał się parów ze wzniesieniem i ziemia zawijała się w długą fałdę, gdzie stał dom kryty czerwoną dachówką i błyszczał czystymi oknami, witając trzy smukłe postacie - czarną, białą i czerwoną... Była zachwycona doskonałością tego pejzażu i myślała z żalem: "Chciałabym to namalować... Nie, nie dam rady..."

Była malarką, skończyła szkołę plastyczną bez większych sukcesów, ale czasami i jej się coś udawało: akwarelowe delikatne kwiaty, floksy, bez, lekkie bukiety z kwiatów polnych. Również teraz, dopiero co przyjechała na wypoczynek, a już przyglądała się glicyniom i marzyła o tym, jak postawi na różowym obrusie słoik z samymi kwiatami, bez liści, i gdy córka będzie w dzień spała, ona usiądzie na tyłach podwórka, żeby trochę pomalować... Ten łuk w krajobrazie, jego ukryty zakręt wciąż nie dawał jej spokoju, chciała go namalować, ale bała się, że sobie nie poradzi. Trzy postacie tymczasem zbliżyły się do domu i znikły z oczu...

Gieorgij rozpakowywał na małym placyku między gankiem a letnią kuchnią dwie przywiezione przez siebie paczki, a Medea mówiła, co gdzie położyć. Odbywał się coroczny rytuał. Wszyscy przywozili prezenty, a Medea przyjmowała je jakby nie w swoim imieniu, a w imieniu domu.

Cztery poszewki, dwa zagraniczne pojemniki z płynem do mycia naczyń, szare mydło, którego w zeszłym roku nie można było dostać, a w tym się pojawiło, konserwy, kawa - przyjmowała to wszystko z zadowoleniem. Poukładała prezenty w szaf-kach i kredensie, poprosiła, żeby nie otwierał bez niej drugiej paczki i pobiegła do pracy. Przerwa obiadowa właśnie się kończyła, a ona nie lubiła się spóźniać.

Gieorgij wszedł na samą górę ciotczynych włości, gdzie wznosiła się, niczym wieża strażnicza, zbudowana przez nieboszczyka Mendeza drewniana buda wychodka i usiadł bez żadnej potrzeby na wyszorowanej desce. Rozejrzał się. Stało tu wiaderko z popiołem i uszkodzonym czerpakiem, na ścianie wisiała wypłowiała instrukcja na kartonie dotycząca korzystania z toalety, napisana jeszcze przez Mendeza z typową dla niego dobroduszną żartobliwością. Kończyła się słowami: "Wychodząc sprawdź, czy masz czyste sumienie..."

Gieorgij patrzył w zamyśleniu ponad drzwiami - zbyt krótkimi i zasłaniającymi tylko dolną cześć toalety - i widział podwójny łańcuch gór, gwałtownie schodzący w dół w kierunku ciągnącego się na horyzoncie pasa morza i ruin starej twierdzy, które mógł dostrzec tylko dzięki dobremu wzrokowi i przy dobrej pogodzie. Rozkoszował się widokiem tej ziemi, jej zwietrzałymi szczytami i wygładzonymi pagórkami, ziemi scytyjskiej, greckiej, tatarskiej, i chociaż należała teraz do sowchozu i wysychała bez miłości, umierając powolną śmiercią z winy nieudolnych właścicieli, historia była tu wciąż obecna, wyczuwalna w wypełnionym błogim spokojem powietrzu i każdy kamień czy drzewo przypominał o zamierzchłych czasach... Krewni od dawna zgodnie twierdzili, że najlepszy widok na świecie rozpościera się z wychodka Medei.

Czekający pod drzwiami Artiom przestępował z nogi na nogę, żeby zadać jedyne pytanie, którego dziś nie należało raczej zadawać, ale zobaczywszy wychodzącego ojca, zapytał:

- Tato, a kiedy pójdziemy nad morze?

Do morza było stąd dość daleko, dlatego zwykli letnicy nie zatrzymywali się ani w Dolnej, ani tym bardziej w Górnej Osadzie. Do miejskiej plaży w Sudaku* można było dojechać autobusem albo pójść pieszo do oddalonej o dwanaście kilometrów zatoki, wtedy była to wyprawa czasami na kilka dni, połączona ze spaniem w namiocie.

- Ty jak małe dziecko! - rozzłościł się Gieorgij. - Jakie morze? Zbieraj się, dziś idziemy na cmentarz...

Artiomowi nie chciało się iść na cmentarz, ale nie miał wyboru, więc nadąsany poszedł zakładać tenisówki. Gieorgij włożył do płóciennej torby niemiecką saperkę i zastanawiał się, czy nie wziąć też puszki z farbą-srebrzanką, ale postanowił odłożyć czasochłonne malowanie do następnego razu. Zdjął z wieszaka w szopie wypłowiały kapelusz z azjatyckiego kompletu żołnierskiego, który sam kiedyś tu przywiózł, uderzył kapeluszem o kolano, wzbijając kłęby kurzu, i zamknąwszy drzwi, schował klucz pod kamieniem w kształcie trójkąta z jednym rozdwojonym kątem, który pamiętał jeszcze z dzieciństwa i wciąż podziwiał.

Gieorgij, były geolog, poruszał się lekkim i dużym krokiem zawodowca, Artiom ledwo za nim nadążał. Nie oglądając się, Gieorgij słyszał, jak syn zaczął biec, żeby nie zostać w tyle.

"W ogóle nie rośnie, w Zojkę się wdał" - zmartwił się nie po raz pierwszy.

Wolał młodszego, trzyletniego czupurnego Saszę, z jego odwagą i niesamowitym uporem, które zapowiadały, że wyrośnie na prawdziwego mężczyznę, nie to co ten niepewny siebie i gadatliwy jak dziewczynka starszy syn. Artiom ze swojej strony uwielbiał ojca, był dumny z jego męskości i już się domyślał, że nigdy nie będzie tak silny, spokojny i pewny siebie jak on, i jego miłość do ojca miała gorzko-słodki posmak.

Humor mu się poprawił i czuł się teraz tak, jakby udało mu się namówić ojca do pójścia nad morze. Nie w pełni uświadomił sobie, że nie liczyło się wcale morze, a wspólny - dokądkolwiek, niechby nawet na cmentarz - spacer z ojcem po niezakurzonej jeszcze o tej porze roku, gładkiej drodze.

Cmentarz wspinał się wraz z drogą coraz wyżej. Na samej górze znajdowała się zniszczona tatarska część z resztkami meczetu - na wschodnim zboczu chrześcijańska, ale po wysiedleniu Tatarów chrześcijańskie groby zaczęły przechodzić na tatarską stronę, jakby martwi kontynuowali ich niesprawiedliwe wypędzenie.

Tak w ogóle wszyscy przodkowie Sinopli spoczywali na starym teodozyjskim cmentarzu, który był jednak od dawna zamknięty i częściowo

zlikwidowany, Medea nie miała więc wyrzutów

sumienia, że pochowała męża tu, z dala od swej matki. Ruda Matylda, ze wszech miar dobra chrześcijanka, prawdziwa prawosławna, nie przepadała za muzułmanami, bała się Żydów i uciekała przed katolikami. Nie wiadomo, co myślała o buddystach i taoistach, jeśli kiedykolwiek o nich w ogóle słyszała.

Na grobie męża Medei stał obelisk z gwiazdą na górze i rzucającym się w oczy napisem u podstawy: "Samuel Mendez, żołnierz CZON*, członek partii komunistycznej od 1914 roku. 1890-1952".

Napis był zgodny z życzeniem zmarłego, wyrażonym na długo przed śmiercią, wkrótce po wojnie. Gwiazdę Medea trochę przerobiła, pomalowała srebrzanką również ostrze, na którym była zamocowana, przez co pojawił się szósty, obrócony promień i gwiazda zaczęła przypominać tę bożonarodzeniową ze starych pocztówek, kojarząc się jednocześnie z czymś więcej.

Na lewo od obelisku stała mała stela z owalnym zdjęciem uśmiechniętego Pawlika Kima z okrągłą twarzą i mądrymi skośnymi oczami, bratanka Gieorgija, który utonął w pięćdziesiątym roku na miejskiej plaży w Sudaku na oczach rodziców i dziadka - starszego brata Medei, Fiodora.

Gieorgij nie miał do czego się przyczepić - Medea okazała się jak zawsze szybsza: ogrodzenie odmalowane, na świeżo skopanej rabatce posadzone dzikie krokusy ze wschodnich wzgórz.

Gieorgij wzmocnił na wszelki wypadek brzeg rabatki z kwiatami, wytarł saperkę, złożył i wrzucił do torby. Posiedzieli chwilę w milczeniu na niskiej ławeczce, Gieorgij wypalił papierosa. Artiom nie przerywał milczenia ojca, a ten z wdzięcznością położył mu rękę na ramieniu.

Słońce chyliło się ku zachodniemu grzbietowi gór, celując w mały parów między dwiema zaokrąglonymi górkami Bliźniętami, jak kula do łuzy. W kwietniu zachodziło między Bliźniętami, we wrześniu chowało się za horyzont, rozpruwając brzuch czepkiem Kijan-Góry.

Z roku na rok wysychały źródła, niszczały winnice, umierała wyjałowiona ziemia, którą zmierzył wzdłuż i wszerz, będąc jeszcze chłopcem, i wydawało się, że cały krajobraz trzyma się wyłącznie na górach, które Gieorgij kochał tak, jak można kochać twarz matki albo ciało żony znajome do najdrobniejszych szczegółów.

- Idziemy - rzucił do syna i na skróty zaczął schodzić do drogi, nie patrząc na szczątki kamiennych płyt z arabskimi napisami.

Artiomowi się wydawało, że szara droga na dole rusza się jak ruchome schody w metrze, nawet się zatrzymał ze zdumienia:

- Tato! - Ale za chwilę się roześmiał: stado owiec wylewało się burą masą na całą szerokość drogi i jej pobocza. - Myślałem, że droga się rusza.

Gieorgij uśmiechnął się ze zrozumieniem...

Nie byli, jak się okazało, sami: jakieś pięćdziesiąt metrów dalej siedziały na pagórku dwie dziewczyny, nastolatka i całkiem mała dziewczynka, i również się przyglądały tej powolnej rzece owiec.

- Może obejdziemy stado - zaproponował Artiom.

- Może obejdziemy stado - zaproponował Artiom.

Gieorgij kiwnął głową. Mijając dziewczyny zobaczyli, że te wcale nie patrzą na owce, tylko przyglądają się czemuś na ziemi. Artiom wyciągnął głowę: między dwiema wyschniętymi gałęziami krzaka kaparu sterczała skóra węża; była w kolorze starczego paznokcia, półprzezroczysta, miejscami poskręcana, gdzieniegdzie pęknięta. Mniejsza z dziewczynek, bojąc się dotknąć ręką, ostrożnie szturchała ją pałeczką. Druga zaś, jak się okazało, wcale nie była dziewczyną, tylko Norą, letniczką Krawczuków. Obie miały jasne włosy, lekkie chustki na głowie, długie kwieciste spódnice i jednakowe bluzki z kieszeniami.

Artiom kucnął obok:

- Tato, jadowita?

- Wąż - przyjrzał się Gieorgij. - Dużo ich tu jest.

- Po raz pierwszy coś takiego widzimy - uśmiechnęła się Nora, poznając widzianego wcześniej gościa Medei w białej koszuli.

- Znalazłem tu kiedyś w dzieciństwie jamę węża. - Gieorgij podniósł szeleszczącą skórę i rozprostował ją. - Jeszcze świeża.

- Ależ paskudztwo - wzdrygnęła się Nora.

- Ja się boję - wyszeptała dziewczynka i Gieorgij zwrócił uwagę, że matka i córka są w zabawny sposób podobne, mają jednakowe okrągłe oczy i zaostrzone jak u kociaków podbródki.

"Sympatyczne małe" - pomyślał i odłożył straszną skórę na ziemię.

- Gdzie się zatrzymałyście?

- U pani Ady - odpowiedziała kobieta, nie odrywając oczu od skóry węża.

- No to jeszcze się zobaczymy - kiwnął głową. - Zapraszamy do nas... - Machnął ręką w stronę

domu Medei i zbiegł w dół, nie oglądając się za

siebie.

Artiom w podskokach mknął za nim.

Stado już przeszło i między licznymi bobkami owczych odchodów biegł teraz truchtem samotny owczarek pasterski, nie zwracając żadnej uwagi na przechodniów.

- Nogi jak u słonia - powiedziała z przytykiem dziewczynka.

- Ależ skąd, ani trochę nie jest podobny do słonia - zaprzeczyła Nora.

- Mówię, że nogi - nie ustępowała dziewczynka.

- Jest podobny raczej do rzymskiego legionisty.

Nora odważnie nadepnęła na skórę węża.

- Do kogo?

Nora się roześmiała, pomyślawszy, że ma głupie przyzwyczajenie rozmawiać z pięcioletnią córką jak z dorosłą, i uściśliła:

- Nie, nie do rzymskiego legionisty, przecież oni się golili, a on ma brodę!

- A nogi i tak ma jak u słonia...

Translator: Margarita Bartosik


Share this: